Dzisiaj dużo do poczytania, trochę do pooglądania. Wywiad z fotografem Ryszardem Horowitzem, przejażdżka od Krakowa po Nowy Jork, i zaproszenie na wystawę.
Mówi pan, że zdjęcia przywracają pamięć.
I nie jest to auto promocja fotografa. Bez mojego archiwum byłbym pozbawiony pamięci. Przekonałem się o tym pięć lat temu, kiedy zabrałem się za pracę nad książką autobiograficzną. Okazało się, że nie mam żadnych notatek, pamiętników, a pamięć jest ulotna. Najpierw godzinami nagrywałem wspomnienia, jakieś migawki, skojarzenia. Ale przede wszystkim korzystałem ze swoich zdjęć – one rzeczywiście przywracały mi pamięć. Ku mojemu zdumieniu, choć wiedziałem to z opinii innych ludzi, okazało się, że człowiek w pewnym wieku z łatwością powraca do zdarzeń z odległej przeszłości – łatwiej przypomnieć sobie sytuacje z młodości niż sprzed kilku czy kilkunastu lat. W Stanach Zjednoczonych mieszkam już prawie od sześćdziesiąt lat, a najwięcej wspomnień mam z Polski.
Dlatego w pana książce „Życie niebywałe. Wspomnienia fotokompozytora” tak wiele obrazów z dzieciństwa i wczesnej młodości w powojennym Krakowie. Randki na Plantach, kiedy na ławce dla szpanu stawiało się radio Szarotka, liceum plastyczne, początki Piwnicy pod Baranami, jazz. Pisze pan, że nie byłby sobą, gdyby nie dorastał w Krakowie.
Jestem pewny, że moja historia musiała zacząć się w Krakowie. Z atmosfery tego miasta, z magii miejsc, z przyjaźni z ludźmi, z którymi miałem szczęście się zetknąć, wyniosłem bagaż na całe życie. Kiedy jako niepełna dwudziestolatek wyjechałem na stałe do Nowego Jorku, to byłem już ukształtowanym człowiekiem, także artystycznie. Kraków dał mi solidne wykształcenie, Ameryka dostęp do nowych technologii oraz do niebywałych szefów artystycznych, wydawców, modelek, producentów sesji zdjęciowych.
Fotografował pan od dzieciństwa.
Pierwszy aparat Leicę z lat 30. dostałem od ojca, kiedy miałem dziesięć lat. Nie wiem, czy kupił go na tandecie, czy to jego własny aparat, który w czasie wojny dał komuś na przechowanie i po latach odzyskał. Potem były kolejne aparaty. Robiłem zdjęcia z okien naszego mieszkania przy Rynku Głównym, wchodziłem na dachy kamienic i fotografowałem miasto, detale architektoniczne. Wtedy wszędzie był łatwy dostęp. Teraz Kraków to cyrk dla turystów. Zrobiłem też krótki film dokumentalny o Krakowie. Z przyjacielem Romkiem Polańskim, starszym ode mnie o kilka lat, zbudowaliśmy w łazience ciemnię fotograficzną. Godzinami okupowaliśmy łazienkę. Zdarzało się, że moja siostra Niusia, kiedy koniecznie chciała się przygotować na randkę, złośliwie włączała nam światło. W fotografii pomogło mi plastyczne wykształcenie. Państwowym Liceum Plastycznym miałem fantastycznych nauczycieli. Zajęcia wprowadzały nas w inny świat. Wychowałem się i wykształciłem na sztuce klasycznej. Jazz i kółko jazzmenów dodało temu ścieżki dźwiękowej. Fotografia, kino, jazz – u mnie to wszystko się łączyło.
Zbylut Grzywacz w książce „Memłary” napisał o panu: „Ledwo umarł Stalin, Rysiek zaczął nosić teksasy, pisać długopisem i jeść pumpernikiel”. W pana wspomnieniach nie czuć komuny. Jakby nie istniała.
Pewnie, że istniała – ciągle się słyszało opowieści, że kogoś aresztowali, ganiali nas po Błoniach na zajęciach wojskowych itp. Moi rodzice nie mieli nic wspólnego z komuną. Ojciec, jako jeden z niewielu wówczas miał sklep przy ul. Św. Tomasza – prywatną inicjatywę.
Byliśmy młodzi i jakoś udawało się stworzyć sobie enklawę, sztuka nas ratowała od rzeczywistości. Wojtek Karolak powiedział niedawno, że ta rzeczywistość krzyczała do nas „Zostań artystą, to jest najfajniejsze”, Romek Polański stwierdził w jakimś wywiadzie, że gdyby nie absurd i ograniczenia komuny pewnie byłby dzisiaj dyrektorem banku a nie reżyserem. Wszystko co robiliśmy miało posmak surrealizmu. Wiele się działo – w Krakowie wystawiano sztuki Becketta, chodziło się na wystawy, wernisaże, do kawiarni. Potem była Piwnica pod Baranami, gdzie wprawdzie nie występowałem, ale od samego początku jej istnienia angażowałem się jako malarz, pomagałem stawiać dekoracje. Moja przyjaciółka Joasia Ronikier powiedziała kiedyś, że Piwnica była pierwsza zbiorową psychoterapią. Wtedy fotografowałem przyjaciół z Akademii Sztuk Pięknych i z Piwnicy – Wiesi Dymnego, Piotra Skrzyneckiego i innych.
Piotr Skrzynecki nazwał pana „galicyjskim surrealistą”.
On był pierwszą osobą, która zaczęła wierzyć we mnie jako w fotografa. Robiłem zdjęcia ale do głowy by mi wtedy nie przyszło, że zostanę fotografem, raczej grafikiem, malarzem. Fotografia wcale nie była uznawana za sztukę. Wiedziałem w jakim kierunku chciałbym pójść, ale na serio fotografią zainteresowałem się dopiero parę lat po przyjeździe do Stanów.
Piotr było ode mnie dziesięć lat starszy, a jednak poświecił mnie – młodzikowi, wiele czasu. Przesiadywaliśmy godzinami na placyku na tyłach kościoła św. Barbary, włóczyliśmy się po zdewastowanym Kazimierzu. Tam nic nie było – tylko chwasty, dzikie koty i psy. Tuż przed moim wyjazdem do USA w marcu 1959 roku, Piotr i przyjaciele urządzili mi w Piwnicy imprezę pożegnalną zatytułowaną „Wystawa pośmiertna Ryszarda Horowitza”. Piękne modelki paradowały przed publicznością prezentując moje obrazy i landszafty z tandety podpisane nazwiskiem „Horowitz”. Na koniec Piotr ogłosił: „A teraz Rysio przyjmie zamówienia na paczki z Ameryki!”. Zabawa w najlepszym piwnicznym stylu – nad ranem wynieśli mnie na rękach na Rynek. Nasza przyjaźń z Piotrem przetrwała mimo oddalenia. Pamiętam, jak w latach 80., kiedy przyjechał z Piwnicą do Nowego Jorku, odwiedził mnie w nowo wybudowanej trzypiętrowej pracowni fotograficznej. „Rysiek, kurwa, jakżeś ty to zrobił?” zawołał zachwycony. Lepszego komentarza na swój temat w życiu nie słyszałem.
„Jedyną naszą motywacją w okresie, kiedy dojrzewaliśmy, był wyjazd za granicę” powiedział Polański w poświęconym panu filmie dokumentalnym.
Być artystą to był mój priorytet, a rodzice bardzo mnie w tym dążeniu wspierali. Pewnie też czuli, że tutaj się nie rozwinę, że Zachód jest szansą. Mieliśmy krewnych w Nowym Jorku, miałem punkt zaczepienia. Staranie o paszport, potem o wizę, trwało tak długo, że pomimo naszych planów, że wyjadę zaraz po maturze, sprawa tak się przeciągnęła, że wyjechałem dopiero na drugim roku studiów na ASP. Nie było mi to już wtedy na rękę, bo miałem swoje miejsce w środowisku, ale machina ruszyła. Gdyby to potrwało dłużej, to kto wie czy bym wyjechał. Chociaż podejrzewam, że rodzice by mnie wypchnęli. Oni w tej sytuacji zachowali się fantastycznie. Biorąc pod uwagę, co przeżyliśmy w czasie wojny, fakt, że mnie wypchnęli w świat, był nadzwyczajny, zupełnie nieegoistyczny z ich strony. Wygląda na to, że udało mi się dać nogę dosłownie w ostatniej sekundzie. Zapakowałem do skrzyni różne szpeje, całe życie – aparat, negatywy, odbitki, rysunki, powiększalnik, książki. Wszystko było opieczętowane. Pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki zapaskudzili mi rysunki tłustymi pieczątkami, ze nie posiadają wartości artystycznej.
Pojechał pan do Stanów ubrany a la krakowska bohema – w kożuchu i berecie.
Na lotnisku w Nowym Jorku powitali mnie wujostwo Rosnerowie Menci i Herman oraz Wilek z Erną. Na mój widok ciocia Manci powiedziała: „Wyglądasz jak pedał, przebierz się natychmiast”. I tak podcięła mi skrzydła. Ona i Herma, u których na początku się zatrzymałem, chcieli żebym wyglądał i zachowywał się jak typowy Amerykanin. Wujek nawet podarował mi siateczkę na włosy, żeby tak nie odstawały. Szybko się od nich wyprowadziłem. Najlepsze było to, że moi koledzy Amerykanie byli zachwyceni tym kożuchem i chcieli go odkupić. Początki w Stanach były bardzo trudne. Uczyłem się intensywnie języka, kelnerowałem, studiowałem w Pratt Institute. Cztery lata w Pratt nie dały mi wiele. Ważniejsze było samokształcenie – bez przerwy jeździłem metrem z Brooklinu na Manhattan i chodziłem do muzeów, galerii, do klubów jazzowych. Amerykanie w tym czasie tak mało interesowali się jazzem, że pamiętam koncert Elli Fitgerald, na którym poza mną było zaledwie kilka osób.
Miał pan szczęście pracować z mistrzem fotografii Richardem Avedonem, asystować przy sesji z Salvadorem Dali.
Avedon pozwolił mi przychodzić do studia, asystować. Moje główne zajęcie polegało na ładowaniu po każdym strzale kaset filmowych do wielkiego aparatu mieszkowego. Sama obserwacja Avedona to było fantastyczne doświadczenie – on miał niesamowity talent reżyserski, kulturę pracy z modelem. Kilka miesięcy u jego boku to była piękna i ważna lekcja.
Asystowałem też Arnoldowi Newmanowi, fotografowałem dla wielkich artystów Ilyi Schora i Natana Rapaporta, pracowałem jako grafik w CBS dla Lou Dorfsmana, w studio filmowym Ferro, Magubgub & Schwartz, a potem w agencjach reklamowych Young & Rubicam i Grey Advertising. Zdobywałem wiedzę i doświadczenie, aż Wreszcie stanąłem na własnych nogach i mogłem sobie pozwolić na otwarcie studia.
Kilkuletni epizod w agencji reklamowej rzeczywiście przypominał słynny serial Mad Men?
Życie i praca w agencji Grey Advertising wyglądały o wiele ciekawiej niż w Mad Men. Udało mi się poznać ten świat od środka, pod koniec jego świetności. Większość dyrektorów artystycznych to byli wykształceni plastycy, tekściarzami byli pisarze z prawdziwego zdarzenia, dźwięk robili kompozytorzy. Trafiłem tam jak jakiś dziwoląg, nie miałem pojęcia o świecie reklamy, a im się to podobało, bo moje skojarzenia były tak absurdalne, że aż pociągające. Szybko zostałem dyrektorem artystycznym.
Po latach dowiedziałem się, że dla wielu byłem idolem.
Zawsze zależało panu na tym, żeby tworzyć, nie odtwarzać, nie fotografować 1 do 1. Słynne foto kompozycje, które robił pan w technice analogowej, to po prostu trick, a ciągle są odbierane jako fotomontaże.
Praca dla reklamy, mody, może być sztuką. Dobre fotografie wyjęte z kontekstu mediów mogą stać się dziełami sztuki. Kreacja to ważny element fotografii, nawet wtedy, gdy pracuje się dla producenta butów, sreber czy samochodów. Zawsze miałem szacunek do przedmiotów. Moja autorska metoda fotografowania, tak by plan bliższy i dalszy przedstawić jako jeden i ten sam, do dzisiaj wzbudza niedowierzanie nawet wśród specjalistów, choć wymaga to tylko odpowiedniego zaaranżowania planu zdjęciowego, ustawienia przedmiotów w odpowiedniej odległości od obiektywu, oświetlenia poszczególnych elementów, odwrócenia proporcji przedmiotów.
A co z zarzutem, że modelki traktuje pan na równi z przedmiotami?
Dla mnie to bzdura. Kobiety w moich kompozycjach są często elementami martwych natur, ale nie chodzi o uprzedmiotowienie, degradacje, upokorzenie. Nieważne, czy pokazuję kobietę jako symbol, figurę, element obrazu, zawsze pokazuję, że stoi na szczycie hierarchii piękna. Fałszywe odczytanie, niezgodne z moją intencją czasami się zdarza. W późnych latach 60. miesięcznik „Infinity” (organ prasowy Związku Fotografów Amerykańskich) poświecił mi duży artykuł. Na okładce poszło zdjęcie przedstawiające klęczącą modelkę z rękoma schowanymi za plecami. Mnie chodziło o ciekawą formę, o skrót, a redakcje zalała tona listów, że naigrywuję się z ludzkiego nieszczęścia. Zgłosili się też kolekcjonerzy zdjęć kalek.
Niektóre foto kompozycje są też odbierane jako pana prace autobiograficzne. Jako mały chłopiec przeżył pan Holokaust. Próba odczytania fotografii jako rodzaju psychoanalizy, rozrachunku z przeszłością, jest pociągająca.
I prowadzi w ślepy zaułek. Ludziom wydaje się, ze skoro przeżyłem, co przeżyłem, byłem w gettcie krakowskim, w obozie w Płaszowie, w Oświęcimiu, że skoro jestem chłopcem z listy Schindlera, to muszę temu dawać wyraz w swojej twórczości. Oczywiście melanż przeżyć złożył się na mój charakter, być może na sposób obrazowania. Ale staram się przedstawiać pozytywny obraz świata. Sztuka jest bajką, iluzją. Tymczasem doktor Karen Binder Brynes, znany psycholog, patrzy na moje zdjęcia i mówi: „O! proszę bardzo trauma ujawniająca się przez fragmentyzację rzeczywistości przedstawionej: kobieta z głową ptaka lub bryła wielkiego brylantu zamiast twarzy! Piękna kobieca dłoń sterczy z zasuwanej kieszeni damskiej torebki! Nogi spacerują niezależnie od reszty ciała!”. A jak na przykład w „Alegorii II” przedstawiłem niemowlę ześlizgujące się z wodnej płaszczyzny i lewitując nad jeziorem łapie za pazur orła (według mnie tutaj orzeł ratuje dziecko), to specjaliści od razu widzą w dziecku mnie i wojenną traumę, a w orle symbol zła. Dla mnie ta praca była tylko zabawą formą, kolorem, zaskakującymi elementami. Może to wszystko siedzi w moje podświadomości choć nie jestem tego świadom.
W jakim momencie twórczości jest pan teraz?
Inspiruje mnie mnóstwo rzeczy, dużo pracuję dla siebie. Pochłania mnie porządkowanie archiwum, przenoszenie zdjęć do komputera. W tej syzyfowej pracy pomagają mi młodzi studenci. Teraz tworząc kompozycje, często wyciągam różne swoje stare prace.
Technologia cyfrowa, komputer to wspaniałe narzędzia, ale tylko narzędzia. Tymczasem komputer daje ludziom moc, wiarę, że potrafią robić artystyczne zdjęcia, bo nałożą gotowy filtr. To jest graficznie atrakcyjne, ale puste. Dojście do fotografii cyfrowej było naturalną sprawą, bo uwielbiam eksperymentować. Znalazłem sposób na zlewanie różnych fotografii razem. Ale miałem za sobą naukę malarstwa, pojęcia kompozycji, formy. Tego można się nauczyć analizując dzieła mistrzów i studiując historię sztuki. Teraz trudno do tego przekonać młodych ludzi. Zasmuca mnie fakt, że współczesne pokolenie tak mocno delektuje się sobą – utrwalając się w Internecie, wychwalają się sobą na facebooku, obsesyjnie walcząc o nieśmiertelność. To stale fotografowanie siebie, selfies, są wyrazem narcyzmu. Każdy chwali się przed światem tym, co ma na talerzu. A świata to nie interesuje. Świat ma to gdzieś.
Z Ryszardem Horowitzem rozmawiała Małgorzata Czyńska
W Galerii DAP (Dom Artysty Plastyka), przy Mazowieckiej 11a trwa właśnie wystawa Ryszard Horowitz „Fotokompozytor”
Wystawa czynna 31 marca 2017